Harlan Coben to jeden z tych pisarzy, których lubię najbardziej. Jego thrillery zawsze trzymają w napięciu, a książki pełne są dobrego, kąśliwego humoru. Dlatego choć powieści tego autora nie zapadają w pamięć na długo, to zapewniają zawsze rozrywkę na co najmniej dobrym poziomie. Stąd bez obaw sięgnąłem po jedno z jego najstarszych dzieł pt. „Klinika śmierci”.
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe
Doktor Harvey Riker wraz ze swoimi współpracownikami jest bliski znalezienia leku na AIDS. Właściwie to już znalazł to lekarstwo, bo pierwsi pacjenci wykazują oznaki całkowitego wyzdrowienia. Ten przełom w medycynie póki co jednak nie ujrzał światła dziennego, bo niedługo po pierwszych udanych eksperymentach giną pacjenci, którzy wcześniej wyglądali już na całkiem zdrowych. Nie giną jednak od choroby, a zostają zamordowani przez seryjnego zabójcę. Ktoś za wszelką cenę próbuje utrudnić funkcjonowanie kliniki. Tymczasem przyjaciele Harveya, Sara i Michael spodziewają się dziecka. Ona jest lubianą dziennikarką, on gwiazdą NBA. Pewnego dnia zszokowani dowiadują się, że Michael jest chory na AIDS. Rozpoczyna się wyścig z czasem, Harvey i Sara zwierają szeregi, by Michael wrócił do zdrowia. Lecz pojawiają się kolejne ofiary, a do śledztwa wkracza nieustępliwy policjant, Max Bernstein. Sytuacja z dnia na dzień staje się coraz bardziej niebezpieczna…
Jest to książka dość specyficzna, bo właściwie trudno wskazać, kto tu jest głównym bohaterem. Wydarzenia kręcą się wokół Sary, Michaela, Harveya i Maxa, ale żadne z nich nie wysuwa się zdecydowanie na pierwszy plan. Trudno nie skojarzyć historii Michaela z wydarzeniami z życia jednego z najbardziej znanych gwiazdorów NBA – Magica Johnsona, ale sam Coben zapewnia, że książkę napisał wcześniej. Da się jednak odczuć, że autor lubi, gdy jego bohaterowie krążą wokół najsłynniejszej ligi koszykówki (ach, Myron 😉 ).
Całkiem nieźle, ale…
„Klinika śmierci” to jedna z pierwszych książek napisanych przez Cobena, o czym sam wspomina w prologu. Przestrzega niejako również, że powieść ta przeleżała kilka lat w szufladzie i przed jej wydaniem nie przeglądał jej i nie aktualizował. Po prostu wydał tak, jak ją napisał w wieku dwudziestu kilku lat. W zasadzie przestroga ta nie byłaby potrzebna, bo czytając „Klinikę śmierci” od samego początku da się wyczuć ten sam styl autora, który szlifowany był następnie przez lata. To samo poczucie humoru, te same zwroty akcji i podrzucanie coraz to nowych podejrzanych, by zaciemnić czytelnikowi pole widzenia i utrudnić wskazanie mordercy. Ale.
Przez większą część lektury byłem wciągnięty i myślałem, że niepotrzebnie Coben tłumaczył się we wstępie. Ale ta scena finałowa… Rozciągnięta jak cała seria sezonów „Mody na sukces”. Rozumiem i z bólem serca godzę się na te zwroty akcji, w których przykładowo ktoś trzyma broń przy głowie swojej ofiary tak długo, by ktoś inny mógł ją uratować. Ok, w porządku. Choć w prawdziwym życiu chyba ciężko o to, by ratunek zawsze przychodził w ostatniej sekundzie. Ale tu Coben przeszedł samego siebie. W scenie finałowej babcia z balkonikiem byłaby w stanie wejść na dziesiąte piętro schodami i ostatecznie powstrzymać oprawcę 😉 W tym czasie nawet Ridge Forrester ze wspomnianej wcześniej telenoweli zdążyłby zawrzeć swoich dziesięć małżeństw i przejść tyle samo rozwodów 😉 Szukać dalszych porównań, czy już czujecie, o co mi chodzi? 😛
Mając już nieliche doświadczenie z książkami Cobena (przeczytanych już kilkanaście) w połowie powieści obstawiłem jedną z najbardziej nieprawdopodobnych osób jako mordercę. Cóż, trafiłem. Ale szczególnie mnie to nie ucieszyło, bo wolałbym być zaskoczonym. Ale to już pewien schemat u tego autora. Na końcu zawsze okazuje się, że winę ponosi osoba, która teoretycznie była bez skazy. Sorry za niewinny spoiler, ale schemat to schemat 😉 Poza tym chyba każdy czytelnik powieści Cobena o tym wie. A kto jeszcze nie wie, ten prędko się dowie 🙂
Podsumowanie: Czy to holik?
Nie. „Klinika śmierci” to poprawnie napisany thriller, które całkiem nieźle się czyta. Ale na tle pozostałych powieści Cobena prezentuje się raczej średnio. Jeszcze początkowo fabuła wydaje się być bardzo interesująca, a postacie są wykreowane dość ciekawie, ale finał książki zabija nudą. Niby powinno być zaskoczenie, ale ja nie dałem się zaskoczyć. A za samo tempo sceny finałowej Coben powinien trafić do kąta na „karnego jeżyka”, by mógł dobrze przemyśleć swoje zachowanie 😉 Dlatego „Klinikę śmierci” polecam jedynie fanom autora. A jeśli nie czytałeś (-aś) jeszcze żadnej książki Cobena, to gorąco zachęcam – nie zaczynaj od tej 😉
Ocena czytoholika: 3,5 / 5
Masz inne zdanie na temat tej książki? Podziel się nim w komentarzu 🙂