Jedno z moich noworocznych postanowień dotyczyło powrotu do czytania książek Mistrza Grozy – Stephena Kinga. Zdecydowałem się szybko wcielić w życie obiecane samemu sobie plany i tak sięgnąłem po powieść uznawaną przez wielu za jedną z najlepszych z repertuaru tego amerykańskiego pisarza. „Wielki Marsz”, bo o tej książce mowa, spełnił moje oczekiwania co do joty.
Naprzód marsz!
Grupa stu ochotników bierze udział w wyjątkowym wydarzeniu. Wydarzeniu, które będą śledzić miliony. Bo oto rusza doroczny Wielki Marsz, czyli swego rodzaju zawody, w których stu chłopców wyrusza w drogę, która zakończy się dopiero wtedy, gdy wszyscy padną i zostanie jeden. Zwycięzca. Będą szli tak długo, aż odpadnie 99 uczestników. Takie są zasady. Jest to wydarzenie, które rozpala umysły zarówno uczestników, jak i widzów. Bo by dostać szansę udziału w marszu, trzeba przejść odpowiednią selekcję i nie wszyscy, którzy marzą, by wziąć udział w zawodach, mają ku temu sposobność. Potrzebna jest odpowiednia doza szczęścia (sic!) w losowaniu.
I tak wyruszają. Każdy z innym nastawieniem. Każdy z myślą, że da radę. Wśród nich między innymi Ray Garraty, Peter McVries, Stebbins, Olson i Barkovitch. Uczestnicy mają w większości po 16-18 lat. Szybko przekonują się, że ich początkowe wyobrażenia o marszu w niczym nie przypominają rzeczywistości. Dopiero w trakcie zaczynają w pełni rozumieć, że by wygrać, muszą pokonać dokładnie wszystkich pozostałych uczestników. A to nie będzie takie łatwe. Zwłaszcza, że przegrany traci znacznie więcej niż tylko samą możliwość udziału w marszu…
Ja idę, ja szedłem, ja będę iść.
Prosta fabuła, a jednak…
Głównym bohaterem powieści Kinga jest szesnastoletni Ray Garraty, chłopiec pochodzący z Maine. To właśnie wokół niego toczą się opisywane w książce wydarzenia. King stworzył postać, którą łatwo polubić i równie łatwo się z nią identyfikować. Ale również pozostali bohaterowie są bardzo dobrze wykreowani. W każdym z nich z łatwością można odnaleźć cechy osób, które otaczają każdego z nas, lub nasze osobiste cechy. Każdy z nich ma do odegrania swoją rolę. Czytelnik ma szansę bliżej poznać kilkunastu uczestników zawodów. Pozostali stanowią jedynie tło.
Choć „Wielki Marsz” liczy sobie jedynie nieco ponad 260 stron, to jest jednak powieścią pełną treści. King nie rozpisuje się na tematy zbędne, ograniczył do minimum opisy miejsc, przyrody, czy warunków. Skupił się na opisie ludzi – ich emocji, dążeń i zachowań. Co ciekawe, autor zrezygnował również z charakterystycznego dla siebie gawędziarstwa, z którego przecież tak słynie. Wyszło to powieści zdecydowanie na dobre. Bo właśnie jej prostota i nieskomplikowana fabuła, a przy tym misterna konstrukcja ludzkiej psychiki, są największymi atutami.
Jeden marsz – wiele znaczeń
W trakcie lektury na myśl przychodziło mi wiele skojarzeń: z teleturniejami, z wyścigiem szczurów, z udziałem w wojnie. Każde z tych skojarzeń ma swoje uzasadnienie. Bo przecież ów Wielki Marsz w najprostszym rozumieniu jest swego rodzaju teleturniejem, reality show, rozrywką dla ogłupiałych mas, rywalizacją uczestników zabiegających o pusty poklask. Ale takie rozumienie jest niewystarczające. Nieco bardziej wyrazistym skojarzeniem jest to z wyścigiem szczurów. Wyścig ten dotyka wielu z nas, w pracy, w szkole, w życiu codziennym. Ten bezsensowny pęd, którego końca nie widać, a który wypełnia nieraz całe życie. To dążenie do bycia lepszym od innych niezależnie od ceny, jaką trzeba za to ponieść. Ta metafora już lepiej oddaje moje wyobrażenie wielkiego marszu. Ale to nie wszystko.
Każde zawody wydają się uczciwe, jeśli wszyscy zostali oszukani.
Będąc świeżo po lekturze „Na zachodzie bez zmian„, w mojej głowie wciąż żywe są rozważania o bezsensie wojny i składaniu ofiary najwyższej z możliwych w imię czyichś absurdalnych aspiracji. I właśnie to również odnalazłem w idei wielkiego marszu. Uczestnicy tej rywalizacji byli jak żołnierze na froncie, szli razem, niektórzy nawet wzajemnie się wspierali i zostawali przyjaciółmi. Ale gdy kolejni chłopcy odpadali, reszta szła dalej. Z przymusu, z chęci, z przyzwyczajenia. Ale bez zrozumienia dlaczego to robią. Padali jeden po drugim, ale wciąż parli do przodu – jak żołnierze na froncie.
Iść, ciągle iść w stronę… no właśnie, czego?
Jednak najpełniejsze zrozumienie tego, czym jest wielki marsz, przychodzi, gdy wyobrazi się go jako niezwykle trafną metaforę życia. Po prostu. Życie jako nieustanny marsz (swoją drogą świetny temat na rozprawkę na maturze, co nie? 😉 ). Ciągle do przodu. Niektórzy idą przez życie mając swój cel. Inni przechodzą przez nie bez żadnych dążeń i aspiracji. Po prostu idą. Zupełnie tak, jak uczestnicy marszu z książki Kinga. Jedni chcą wygrać, inni właściwie nie zdają sobie sprawy, po co idą. Gdy padają dookoła inni współzawodnicy początkowo budzi to uczucia empatii, wzruszenia, czy smutku. Z czasem jednak przeradzają się one w obojętność. Jak w życiu. Im dalej podążają maszerujący, tym bardziej pozbawiają się ludzkich odruchów i emocji. I znów – tak jak, niestety, często bywa w życiu. Gdy marzenia i pragnienia przeradzają się w bierność, apatię i marazm.
Sprawa zasadnicza to myślenie, rozważał Garraty. Myślenie. Myślenie i samotność, bo nieważne, z kim spędzasz czas, na końcu jesteś sam.
W przypadku chłopców z powieści Stephena Kinga, Wielki Marsz może również symbolizować drogę ku dorosłości. Gdy jako dziecko wyruszasz pełen fantazji, ciekawości świata i otwartości. W drodze jednak czasem gubisz to wszystko wraz z bliskim ci osobami, które po kolei odpadają z twojej drogi. Gdy osiągasz cel i wchodzisz w dorosłość, ze zdumieniem odkrywasz, że w międzyczasie straciłeś (-aś) tak wiele. To tylko kolejne ze skojarzeń, które przyszło mi do głowy. Bo książka ta pełna jest symboliki i to chyba jej największa zaleta. W dodatku pomimo niewielkiej objętości wypełniona jest po brzegi mocnym ładunkiem emocjonalnym. A ładunek ten osiąga swą kulminację w finalnej scenie, która kończy powieść z przytupem. Jak rozumieć to zakończenie? Ja mam swoją interpretację, a Ty? 😉
Podsumowanie: Czy to holik?
Prawie. „Wielki Marsz” to w mojej ocenie jedna z najlepszych książek Stephena Kinga. Pomysł na fabułę wydaje się być bardzo nieskomplikowany, a jednak niesie ze sobą mocne i głębokie przesłanie. Choć wydarzenia opisane w książce wyglądają na zupełnie proste, to pełne są alegorycznych znaczeń, które na pierwszy rzut oka są ukryte. Co więcej, każdy czytelnik może odnaleźć w tej książce coś innego i ostatecznie odebrać jej znaczenie w zupełnie inny sposób. I za to ukłony. W mojej prywatnej klasyfikacji książek Mistrza Grozy, „Wielki Marsz” wskoczył na podium i zajmuje trzecie miejsce – za absolutnym liderem, „Zieloną Milą” i plasującym się na drugiej pozycji, „Dallas ’63”,
Ocena czytoholika: 4,5 / 5