Rzeźnia numer pięć - Kurt Vonnegut
Tytuł: Rzeźnia numer pięć
Kolekcja:
Ocena:
Wydawnictwo:
Liczba stron: 240
Data wydania: 1969

Lubię, gdy na blogach czytelniczych, które odwiedzam, natrafiam na wpisy i polecenia książek, o których mógłbym nigdy nie usłyszeć, a które zdecydowanie warto przeczytać. Tak właśnie było w przypadku książki Kurta Vonneguta – „Rzeźnia numer pięć”. O autorze tym nie słyszałem wcześniej, ale opis książki, który znalazłem na blogu Misie czytanie podoba, bardzo mocno zachęcił mnie, by po tę pozycję sięgnąć.

Make love, not war

„Rzeźnia numer pięć” jest często uważana za najbardziej znaną książką antywojenną. I właśnie to przekonało mnie, by pomiędzy moje czytelnicze plany wcisnąć akurat tę książkę. A jest to pozycja naprawdę nietuzinkowa. Kurt Vonnegut był żołnierzem amerykańskim w czasie II Wojny Światowej i los chciał, by był świadkiem jednej z większych masakr ludności cywilnej w trakcie działań wojennych – bombardowania Drezna. I tu się przyznam, że w ogóle nie słyszałem o tym tragicznym wydarzeniu, dlatego z tym większą ciekawością podchodziłem do lektury.

Zdarza się.

Właśnie tym zwrotem autor bardzo często podsumowuje przeróżne tragiczne wydarzenia. To zwykłe „zdarza się” ma niezwykłą moc. Bo z jednej strony pozbawione jest większych emocji, po prostu takie stwierdzenie faktu. Z drugiej jednak świetnie oddawało absurd wojny, bo sprowadzenie śmierci lub ogromnej tragedii do wspomnianych wyżej dwóch słów sprawia, że ma się wrażenie, że to przecież nic takiego. Ot, kolejna śmierć. Nic ciekawego albo ważnego. A przecież każda śmierć lub tragedia to historia czyjegoś życia, które w brutalny sposób bywa przerywane. Poza tym, to „zdarza się” wprowadza swego rodzaju wątek humorystyczny do tej smutnej historii. Bo czytelnik patrzy na wydarzenia w książce przez pryzmat życia Billy’ego Pilgrima – postaci w mojej ocenie intelektualnie bardzo zbliżonej do Forresta Gumpa albo Allana Karlssona. A właśnie taki Forrest mógłby śmiało skomentować wydarzenia z „Rzeźni numer pięć” słowami: zdarza się.

Rzeźnia numer pięć -Kurt Vonnegut - Czytoholik

Pielgrzym w drodze

Billy Pilgrim to młody, niezdarny, chudy chłopak, który niedługo po wejściu w dorosłość rusza na front. Nie było mu z tym szczególnie śpieszno, a i armia nie wiąże z nim wielkich nadziei, bowiem ma być jedynie pomocnikiem kapelana. Wskutek nieszczęśliwego splotu wydarzeń Billy trafia do niewoli, gdzie przyjdzie mu żyć i (mimo wszystko) przetrwać w nieludzkich warunkach. Ale Billy to nie jest zwykły chłopak. Ma niezwykle bujną fantazję, która sprawia, że żyje w bardzo rozbudowanej świadomości, gdzie czas nie jest ograniczeniem. I tak jednego dnia Pilgrim jest na wojnie, by za chwilę przenieść się o kilkanaście lat wprzód do swojego rodzinnego domu, gdzie wiedzie spokojne życie. Chwilę później Billy zostaje uprowadzony na tajemniczą planetę zamieszkałą przez Tralfamadorian, którzy mają swoją cywilizację odległą o miliony lat świetlnych od Ziemi. To właśnie od nich główny bohater dowiaduje się, że pojęcie czasu jest iluzją, bo wszystko 'jest’. Nie 'było’ i 'będzie’. Po prostu jest. Dlatego Billy Pilgrim wypadł z czasu – tak właśnie zaczyna się ta historia.

Billy Pilgrim wypadł z czasu. Zasnął jako podstarzały wdowiec, a obudził się w dniu swego ślubu. Wszedł w drzwi w roku 1955, a wyszedł innymi drzwiami w roku 1941. Wrócił przez te same drzwi, aby znaleźć się w roku 1963. Powiada, że wielokrotnie widział swoje narodziny i śmierć i że przenosi się w zupełnie przypadkowej kolejności do różnych momentów dzielących te dwa wydarzenia.
Tak mówi.

„Rzeźnia numer pięć” to książka o wydźwięku antywojennym, choć o samej wojnie jest w niej niewiele. A jednak w trakcie czytania odczuwałem dojmujący smutek. Wypływający przede wszystkim z poczucia kompletnego bezsensu wojny. Ta książka coś w sobie ma. Chodzi przede wszystkim o jej styl. Ten brak bezpośredniości w opisie wydarzeń ma w sobie moc, która we mnie wywoływała przygnębienie. I choć wielokrotnie gloryfikowałem bohaterów wojennych, a myśląc o zwłaszcza polskich bohaterach wojennych odczuwam dumę, to spojrzenie na wojnę z punktu widzenia Vonneguta zmienia moją perspektywę. Zawsze wiedziałem i czułem, że wojna to bezsens. Absurd. Ale co zrobić, gdy musisz się bronić. Co zrobić, gdy to ty, twoja ojczyzna jest napadana i gnębiona? Czy patrząc z tego punktu widzenia wojna ma sens? Nie. Ona nigdy nie ma sensu. Ale obrona ma sens. Obrona konieczna jest wymogiem, który rodzi bohaterstwo. Dlatego po lekturze książki Vonneguta tym mocniej odczuwam niechęć do wszystkich tych, którzy odpowiedzialni są za rozpętywanie wojen. Bo to oni są winni tego cholernego absurdu. W imię swoich chorych ambicji. Sami nie walczą, ale innych chętnie wysyłają na śmierć.

Na motywach biograficznych

Co warte podkreślenia, „Rzeźnia numer pięć” jest książką z motywami autobiograficznymi, bo autor przebywał w niemieckiej niewoli w trakcie nalotu na Drezno. Jak sam wspomina we wstępie, do napisania tej książki szykował się latami, mimo tego że chciał ją napisać już bezpośrednio po powrocie z niewoli. Ale było to zbyt trudne. Da się odczuć, że Kurt Vonnegut o wielu wydarzeniach pisze na podstawie własnych przeżyć, choć na kartach książki pojawia się właściwie tylko raz. I to w dość niecodziennych okolicznościach.

Siedzący najbliżej Billy’ego Amerykanin jęczał, że wysrał już z siebie wszystko oprócz mózgu. Po chwili dodał: – O, teraz idzie. – Miał na myśli swój mózg. To był autor tej książki. To byłem ja.

Taka właśnie jest ta książka. Traktuje o dramacie, a jednak są w niej wątki absurdalnie humorystyczne. Vonnegut funduje czytelnikowi słodko-gorzką podróż w głąb samego siebie.

Podsumowanie: Czy to holik?

Prawie. „Rzeźnia numer pięć” to swego rodzaju fenomen, którego nie jestem w stanie wytłumaczyć. Bardzo mocno mnie poruszyła i wywołała szereg przeróżnych emocji, od bezsilnej złości, przez smutek i żal, po wybuchy śmiechu. A z drugiej strony jest dość dziwna. Nietypowa historia, osobliwy główny bohater i w dodatku te wątki paranormalne i kosmici. Przecież z tego nie mogła wyjść dobra książka. A jednak wyszła – i to bardzo dobra.

Drezno nie różniło się teraz od Księżyca – ani śladu życia, nic tylko minerały. Kamienie były gorące. W sąsiedztwie nie ocalał nikt. Zdarza się.

Po lekturze „Rzeźni numer pięć” zainteresowałem się historią nalotu aliantów na Drezno. I jak to zwykle bywa – opis tych wydarzeń zależny jest od tego, kto je opowiada. Choć sam Vonnegut wspomina o 150 tys. zabitych, a niemiecka propaganda sugerowała nawet dwa razy tyle ofiar, to bardziej aktualne dane wskazują na około 25 tysięcy zabitych. Nie chcę w ten sposób umniejszać znaczenia tej tragedii, ale smuci mnie dodatkowo to, że różnej maści środowiska dopasowują fakty historyczne do swoich interpretacji, by zrównywać wojenne bestialstwo Niemiec z działaniami odwetowymi aliantów. Choć działania te, jak bombardowanie Drezna, zasługują na potępienie. Ale taka właśnie jest wojna. Bezsensowna.

Na koniec jeszcze fragment wyjaśniający skąd ten nietypowy tytuł:

Amerykanów zaprowadzono do piątego budynku w obrębie murów. Był to jednokondygnacjowy betonowy prostokąt z zasuwanymi drzwiami na obu końcach. Zbudowano go jako pomieszczenie dla świń oczekujących na rzeź. Teraz miał służyć za mieszkanie setce amerykańskich jeńców wojennych.
Nad drzwiami budynku widniała wielka cyfra. Piątka. Zanim wpuszczono Amerykanów do środka, jedyny mówiący po angielsku konwojent kazał im zapamiętać ich nowy, prosty adres, na wypadek gdyby zagubili się w wielkim mieście. Adres ten brzmiał: Schlachthof-fünf. Schlachthof znaczy rzeźnia. Fünf to po prostu pięć.

Ocena czytoholika: 4,5 / 5

Masz inne zdanie na temat tej książki? Podziel się nim w komentarzu 🙂

czytoholik

Człowiek wielu zainteresowań, pełen zapału i optymizmu. Prywatnie pasjonat nowych technologii, historii II Wojny Światowej oraz zapalony czytelnik kochający książki. Po godzinach zacięty gracz w squasha i futsal.